( Home page )

Refleksje osobiste o św. pamięci profesorze Waldemarze Kwiatkowskim
Z. Warsza | S. Tumański

I.

We wrześniu 2005 r. mija druga rocznica przedwczesnej śmierci długoletniego profesora Politechniki Warszawskiej św. pamięci Waldemara Kwiatkowskiego. Na kanwie tej smutnej rocznicy pragnę podzielić się paroma refleksjami osobistymi, gdyż warto jest przybliżyć Czytelnikom sylwetkę tego wybitnego metrologa elektryka, badacza i inicjatora nowych rozwiązań aparatury pomiarowej.

Zmarły przebył trudną i wyboistą drogę życiową self made man’a na miarę epoki, w której mu było dane żyć i tworzyć. Zaowocowała ona szeregiem istotnych osiągnięć naukowych i zawodowych oraz uzyskaniem w dosyć młodym wieku tytułu profesora. Pomimo tak wielu osiągnięć, na przykładzie losu profesora Kwiatkowskiego, a dla mnie po prostu Waldka, można prześledzić jak marnowały się prawdziwe talenty w PRL. Był on urodzonym badaczem i wielce uzdolnionym konstruktorem nowej techniki, którego talent w pełni mógłby się rozwinąć dopiero przy współpracy z czołowymi zachodnimi ośrodkami badawczymi. Miał też stamtąd propozycje zatrudnienia, ale wiązało by się to z niemożnością powrotu do kraju i utratą kontaktu z rodziną. Chociaż dydaktyka akademicka, a w szczególności wykładanie, nie bardzo mu odpowiadała, podjął pracę na Uczelni ze względu na większą swobodę w wyborze przyszłościowej tematyki i łatwiejszy niż z przemysłu, choć też ograniczony kontakt ze światem.

Był człowiekiem bardzo ambitnym, pnącym się szybko do góry, czasami nieco szorstkim w kontaktach osobistych, który sprawom naukowym i zawodowym podporządkował całe swoje życie osobiste. Możliwości rozwoju wiązały się jednak z zajmowaniem kolejnych stanowisk i konieczną wówczas do skutecznego działania w Politechnice Warszawskiej, przynależnością do partii. Zaufany towarzysz nie mógł z kolei odmawiać podejmowania kolejnych funkcji i coraz bardziej wikłał się w różne zobowiązania, a to odciągało go skutecznie i zbyt wcześnie od osobistego wykonywania pionierskich prac badawczych, polegających na codziennym rozwiązywaniu problemów naukowo-technicznych.

Niedługo potem Waldek został kolejnym drugim Dyrektorem Instytutu Elektrotechniki Teoretycznej i Miernictwa Elektrycznego, utworzonego w 1970 r. z dwu Katedr wydziału. Szczegółowość, dociekliwość i podejrzliwość oraz bezkompromisowość i zbytnia bezpośredniość w wyrażaniu krytycznych opinii, tak pożądana u metrologa i w badaniach, tu, nawet na tym średnim szczeblu zarządzania, stawała się zdecydowaną przeszkodą w całkowicie prawidłowym ułożeniu codziennych stosunkach międzyludzkich. Ta funkcja wyraźnie mu ciążyła. Jednak musiał i chciał ją pełnić, bo dawała więcej możliwości i splendoru. Popadał więc stopniowo w coraz większy stres. Środowisko, z którego wyrósł nie miewało takich problemów. Nie wiedział więc, jak sobie z tym radzić. Rodzina i współpracownicy też niewiele byli Mu w stanie pomóc. Psychologów wyspecjalizowanych w problematyce zarządzania wówczas nie było. Na chwile słabości pozostawała więc metoda, której to podlega wielu zdolnych twórców, stopniowo rujnująca ich zdrowie.

Najbliższe środowisko, które wiele mu zawdzięczało i nie było wówczas w stanie osiągnąć takiego, jak On poziomu w pracach merytorycznych, stopniowo odsuwało się od niego. Proces załamania pogłębił się jeszcze, gdy rozwój techniki pomiarowej poszedł drogą cyfrową, stosowanie warstw ferromagnetycznych w tej dziedzinie stało się marginalne, a Waldek nie był już w stanie zgromadzić nowego, młodego zespołu badawczy, by podjąć nowe wezwania. Frustrację pogłębiały też stawiane mu trudności z uzyskaniem stanowiska profesora zwyczajnego Politechniki Warszawskiej.

Trudno mu było pogodzić się z postawą najbliższego środowiska, z tym, że koledzy, którym tyle pomagał, wśród nich i tacy, którzy tylko dzięki niemu pozostali na Uczelni, odsunęli się od niego, a niektórzy teraz mu utrudniali życie. Miał duszę wojownika i chciał walczyć o swoje racje, ale nie wiedział już jak, bo czasy i metody się zmieniły. Popadał w coraz większą frustrację, która doprowadziła do kilku kolejnych zatorów. Po pierwszym wrócił jeszcze do siebie, po drugim już nie w pełni i był na długim urlopie zdrowotnym, ale niemal codziennie o świcie pojawiał się na Uczelni i snuł jeszcze plany na przyszłość. Bardzo przeżył wysłanie na wcześniejszą emeryturę i pozbawienie go gabinetu, zazwyczaj nie stosowane wobec długoletnich profesorów.

Trzeci zator okazał się śmiertelny. Był osobą wybitną i zarazem postacią tragiczną. Uważam, że był życzliwy dla ludzi, chociaż czasami trudny w bezpośrednich kontaktach, a gdy poczuł się zagrożony, potrafił nawet dać się we znaki. Brałem go takim jaki był, z docenianiem Jego zalet i wyrozumiałością dla słabości.

Zupełnie nie mogę więc zrozumieć grona Jego najbliższych kolegów z pracy - wychowanków i rówieśników, którzy przez dwa lata nie byli w stanie o Nim napisać choćby kilku zdań, a niektórzy wręcz tego odmówili. Odbieram to jako niewdzięczność i niewybaczalną małostkowość wobec potknięć bardzo chorego już w ostatnich latach kolegi oraz jako brak poszanowania dla ogromu i potęgi Śmierci, która dopadnie każdego, bywa nawet – że niespodziewanie.

W niekończącej się sztafecie pokoleń, wtedy, kiedy był On w stanie, uczynił na swojej zmianie niemało dla rozwoju polskiej metrologii i metrologów. Szczególnie blisko współpracował też z polskim przemysłem aparatury pomiarowej. Zabrakło go zbyt wcześnie między nami.

Zygmunt Warsza
—————————————————————————

II.

Byłem jednym z uczniów Profesora Kwiatkowskiego, napisaliśmy wspólnie wiele prac, mogę nawet zaryzykować twierdzenie, że przyjaźniliśmy się. Mogłem wiec obserwować z bliska losy Profesora. Rzeczywiście pewną cezurą czasową był wybór typu kariery naukowej. Gdy poznaliśmy się w latach siedemdziesiątych był na krzywej wznoszącej się — w młodym wieku zrobił habilitację, został profesorem, przewodniczącym Sekcji Elektrometrologii PAN.

Gdy zmarł docent Lebson dla wszystkich było oczywiste, że docent Kwiatkowski jest jego następcą ale nie dla “ludzi trzymających władzę”. Na kierownika Zakładu powołano człowieka z zewnątrz (niespecjalistę z miernictwa, który sam był tą sytuacją zażenowany). Tę chwilową porażkę Profesor zrozumiał po swojemu — jako znak, że nie będąc w strukturach władzy nic nie znaczy, mimo osiągnięć i stopni naukowych.

Zapisał się do partii, zaprzyjaźnił z tym i owym i nagle jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej zaczął awansować. Wraz z awansem coraz bardziej zaczął oddalać się od prawdziwej nauki — ważniejsze stały się układy personalne niż twórcza praca. Ta powierzchowność i iluzoryczność kariery naukowej typu urzędniczego znalazła swoje lustrzane odbicie w momencie gdy przestał być u władzy.

Sytuacja się powtórzyła — tym razem inna ekipa nie uznała go za swego. W Zakładzie, w którego stworzenie włożył tyle serca i energii stał się znowu Osobą Bez Znaczenia. Ostentacyjne kilkuzłotowe podwyżki uposażenia, odsunięcie na boczny tor stały się jego obsesją.

Gdy był już po dwóch wylewach został przeniesiony na rozgrzane poddasze do pokoju z doktorantami. Także po śmierci nie oszczędzono Go. Na oficjalnej stronie historii Zakładu, niczym w orwellowskiej wizji przykrawania historii pojawiła się czarna dziura między 1975 rokiem a 1995 rokiem.

Był postacią kontrowersyjną, Jego wybory polityczne oddaliły nas od siebie ale był jednocześnie postacią znaczącą, żeby nie powiedzieć charyzmatyczną. Świadczyć o tym mogą tłumy na Jego pogrzebie. Większość z nas pamięta Go bowiem z tej lepszej strony, jako człowieka dużej wiedzy, życzliwego i serdecznego.

Sławomir Tumański
—————————————————————————

Przegląd Elektrotechniczny, r. 81 nr 6/2005 68

—————————————————————————————



( Home page )